piątek, 31 października 2014

Jesteśmy gotowi! ( Prawie...)

Przygotowania wkroczyły w ostateczną fazę. Do wyprasowani pozostały ostatnie bodziaki, spodenki, sukieneczki. Wszystko już wyprane, większość czeka w szafkach. Okazuje się, że taki mały bąk potrzebuje całkiem sporo przestrzeni. Maleńka powoli, ale systematycznie zaanektowała szuflady w naszej komodzie ( jej własna jak widać przestała jej wystarczać), przywłaszczyła sobie przestrzenie w szafach, półki w garderobie.Zastanawiam się, czy za jakiś czas zostanie dla nas jeszcze trochę miejsca.

Mam już dość. Chciałabym urodzić, zobaczyć znowu swoje stopy, włożyć na siebie coś, co nie przypomina 4 osobowego namiotu z nadstawką. Chciałabym odzyskać swoje ciało i nie być jedynie inkubatorem dla poczwarki. Zdążyłam się już przyzwyczaić do tego, że ciąża powinna być dla mnie najcudowniejszym okresem w życiu, że powinnam się rozczulać nad każdym USG, od pierwszych miesięcy z czułością mówić do brzuszka i czuć się wyjątkowo dlatego, że mogę doświadczać cudu narodzin.

I owszem, czuję się wyjątkowo, jestem szczęśliwa, mówię do Maleńkiej, ale zwykle wtedy, kiedy nie wytrzymuję kolejnego kopniaka w żebra. Niestety pod koniec dnia niczym nie przypominam uśmiechniętych pań gładzących się po brzuszkach i uśmiechających się do mnie z okładek magazynów dla rodziców. Przypominam raczej słonia, który urwał się z cyrku. Obawiam się, że nie ma we mnie niczego pięknego, ani nawet uroczego, kiedy próbuję się rozbujać i wstać z kanapy. Nie sądzę również, żeby słodko i pięknie wyglądały próby włożenia skarpetek czy naciągnięcia rajtek na tyłek.

Mam nadzieję, że potem będzie lepiej. Później zostane sexy mama na wzór celebrytek, które paradują w szpilkach na spacer do parku uzbrojone w  sztab kryzysowy w postaci dwóch niań, babci, przyjaciółki i czterech fotoreporterów. Nie będę miała nic wspólnego z tymi nierozważnymi matkami- polkami w obrzyganych dresach, rozczochranych włosach i bez makijażu, które padają na nos w momencie kiedy tylko słodki aniołek zaśnie na pięć minut i daje mamie możliwość oddechu. O nie, to na pewno nie będę ja...

piątek, 3 października 2014

Magia się dzieje.


Oficjalnie ogłaszam, że sezon świeczkowy uważam za rozpoczęty. Uwielbiam wieczory pachnące aromatem świec i herbatą z sokiem malinowym. Z całego serca kocham lato, ale jakoś tak się dzieje, że wiele dobrych rzeczy w życiu spotkało mnie jesienią. Chyba dlatego mam  niezwykły sentyment do tej pory roku i cieszy mnie perspektywa jeszcze dwóch miesięcy spokojnych wieczorów z ksiażką, kocykiem, małżonkiem i beztroską. Później przygotowuję się na to, że tak pięknie już może nie być. 

Magicznie zmienia się świat wokół mnie tej jesieni. Kiedy trzy lata temu przeprowadzałam się na nowe osiedle wszędzie z niego było blisko. Blisko było do sklepu, do lekarza,z wizytą do rodziców też miałam całkiem niedaleko. I tak korzystałam sobie z tej bliskości punktów pierwszej potrzeby, raz z pomocą własnych nóg, raz  samochodu,  w zależności od potrzeb i wolnego czasu. Ostatnio, w związku z koniecznością inkubowania Dziecięcia, czasu mam dość sporo, wiec przemieszczam się ochoczo spacerując po okolicy. I tak kilka dni temu wybrałam się  popodziwiać złotą polską jesień a przy okazji zrobić zakupy w sklepie, który znajduje się niedaleko. Spacer do sklepu- czysta przyjemność, bliziutko, pięknie, relaksik. Zakupy- w dalszym ciągu bułka z masłem, jeżeli tylko opanuje się umiejętność sięgania po towary na półkach bez zrzucania zawartości niższych regałów  nagle wyskakującym znienacka brzuchem. Kolejki z pierwszeństwem dla kobiet w ciąży nie działają, z resztą to przecież czysta przyjemność postać sobie chwileczkę za panem wydzielającym przyjemny zapach przetrawionego alkoholu, a przed panią, która uważa, że jeżeli powiesi mi się na plecach, to cała sprawa kolejkowa zostanie załatwiona szybciej i sprawniej. 
Wracając do sedna: stanie w kolejce  to również czysta przyjemność i łatwizna. 
Teraz pozostaje już tylko powrót do domu tą samą trasą. I tutaj NIESPODZIANKA! O ile z domu do sklepu było bliziuteńko, tak już doga powrotna jest długa, dom jest DALEKO i okazuje się nagle, że postawienie kolejnego kroku jest wyzwaniem, któremu właściwie nie dam rady sprostać. I tak nie pozostaje nic innego jak wlec się w tempie żółwia, aby w końcu wyczerpanym wrócić z wyprawy, wdrapać się ostatkiem sił na trzecie piętro i paść z wycieńczenia. Jaki z tego wniosek? Obiekty magicznie się przemieszczają i złośliwie zmieniają swoje położenie. To, co jeszcze niedawno było proste, oczywiste i nie przywiązywałam do tego wagi teraz już staje się wyzwaniem. Nie chodzi tu tylko o spacery, odległości, czy konieczność zmieszczenia się na fotelu kierowcy. Wyzwaniem stają się rzeczy proste. Musze kombinować jak włożyć skarpetki, wciąganie rajtek na tyłek rozkładam na kilka etapów po każdym robiąc przerwy na regenerację sił i zaczerpnięcie oddechu. Gotowanie też nie jest takie proste, gdyż po 1) można sobie niebezpiecznie przypiec brzuszysko, a po 2) trzeba się nauczyć jak operować przy płycie indukcyjnej żeby jej brzuszyskiem z Dziecięciem nie wyłączać. 

Ja wiem , że najdalej za miesiące trzy zatęsknię za tym momentem kiedy Dziecina moja się chowała i tylko czasem dawała o sobie znać z lubością obkopując moje organy wewnętrzne, ale teraz, w tym momencie tak bardzo chciałabym bez problemu ogolić sobie nogi, że oddałabym wszystko, żeby na chwilę odłożyć ją do jej własnego łóżeczka, znowu mieć talię, włożyć coś co jest mniejsze od cyrkowego namiotu, wciągnąć koronkę na tyłek i samodzielnie pomalować paznokcie u stóp. Takie mam małe marzenie na dziś.